Tomek: Sztuka przekonywania

Jeszcze kilkanaście miesięcy temu nawet przez myśl by mi nie przeszło, ażeby wejść w posiadanie jakiegokolwiek pupila. Nowa praca, obowiązki w domu, cztery przeprowadzki w ciągu dwóch lat, ogólnie rzecz biorąc – sporo się działo. I gdzie w to wszystko jeszcze „upchać” jakiekolwiek zwierzę?
Jestem osobą, która od małego na każdym kroku miała do czynienia a to z psami, a to z kociakami, z chomikami, rybkami, królikami, również ze zwierzętami zamieszkującymi gospodarstwa wiejskie, czyli takimi o całkiem innym gabarycie – końmi, krowami czy kaczkami i im podobnymi. Dość łatwo wysnuć z tego wniosek, że nie jest dla mnie problemem obecność jakichkolwiek przedstawicieli braci mniejszej w moim towarzystwie. Ale jeżeli osobiście mam być posiadaczem jakiejś bestii – jest jeden warunek. Muszę być pewien, że będzie jej ze mną dobrze. To taki punkt z mojego wewnętrznego kodeksu honorowego.

Mam na imię Tomek. Mogę obecnie już określić się dumnym mianem kociego ojca. Podobnie jak Kamila – kocia matka, przez całe życie, aż do 13-tego stycznia 2017 roku, myślałem, że z żadnym innym zwierzęciem nie dogadam się tak dobrze, jak z psem. Tytuł tego postu bierze się stąd, że aby właśnie zmienić mój tok myślenia, potrzebowałem wielu argumentów, dyskusji, a nawet sprzeczek o to, czy nasz dom i my sami jesteśmy gotowi do przyjęcia nowego domownika. Całkiem chłodno spoglądałem na sytuację i wiedziałem, że wiąże się to z większą ilością obowiązków, z dodatkowymi wydatkami oraz nieco wiąże ręce, np. w przypadku wyjazdu na urlop. Kamila przedstawiała mi co chwilę różne rozwiązania potencjalnych problemów i przez kilkanaście miesięcy „wierciła dziurę w brzuchu”: „Zobacz, jakie piękne są Maine Coony”, „Zobacz, jakie one są mądre!”, „Zobacz, jakie śliczne kotki są do wzięcia!”. Pomimo, że wciąż narzekałem i odwlekałem jakiekolwiek decyzje na później, tak naprawdę z ciekawością obserwowałem te wszystkie artykuły, zdjęcia, blogi i filmiki. W końcu uległem. Nie żałuję.


Właściwie od samego początku temat dotyczył kota. I od samego początku dotyczył Maine Coona. Dlaczego? To wie sama Kamila. Ja wiem natomiast, że pomimo tego, że mówiłem inaczej, od razu przychylniej spoglądałem na ten pomysł, gdy zobaczyłem, jak w ogóle wyglądają Mańki. Zauroczyłem się ich specyficznym, oryginalnym i dorodnym wyglądem oraz gracją, z jaką się poruszają i dostojnością w zachowaniu. Chyba po części bierze się to z tego, że w moim domu codziennie przez ponad 10 lat miałem okazję spędzać czas z przeogromnym bernardynem. Być może błędnie to odbieram, ale w moim odczuciu Maine Coony to kocie bernardyny, albo odwrotnie – bernardyny to psie Maine Coony. Whetever. Kocham je wszystkie.

Mam 27 lat. Mam pracę, która w dużej mierze polega na kontakcie z innymi ludźmi. Zdarza mi się prowadzić szkolenia, często odbywam rozmowy, w których mam okazję zaprezentować swoje kompetencje. I przychodzi mi to raczej z łatwością. Ale 13-tego stycznia, kiedy to jechaliśmy do hodowli Vivacoon*PL, z której ostatecznie przywieźliśmy Rodana, czułem się jak dziecko we mgle. Zestresowany, nogi jak z waty, ręce roztrzęsione, miliony myśli kłębiących się jednocześnie w głowie… A to wszystko zmiksowane z podekscytowaniem. To był bardzo trudny dzień. Ale jak tak spoglądam w tył… to wszystko dlatego, że cholernie mi zależało na tym, żeby wszystko skończyło się pozytywnie. Ale o szczegółach to może już innym razem… :)

Brak komentarzy